Coral
Z jednej strony byłem dumny z tej małej, czułem nawet satysfakcje, że stałem się dla niej inspiracją, jak atakować słownie przeciwnika, ale w moim stanie nie miało to najmniejszego znaczenia. Powiedzieć, że chodziłem zdenerwowany, to mało. Nie odreagowując wszystkich zgromadzonych uczuć tylko podżegałem swój zwierzęcy instynkt do działania. Teraz jeśli na mojej drodze pojawią się racjonalne powody do zabicia, zrobię to – a jeszcze potrafiłem racjonalnie myśleć.
Papierosy już nie pomagały, więc przestałem je kupować, w skutek tęgo ręce zaczynały mi drżeć. Czułem się jak na obcym terytorium. Odwalałem nie swoją robotę, często nocowałem w nie swoim łóżku, zdecydowanie za rzadko spędzałem czas na swoim terenie. Wiecie co robią zwierzęta, by je odzyskać?
Piskliwy głosik tego dzieciaka nie pomagał, wręcz przeciwnie. Nie miało znaczenia co mówiła, tylko w jaki sposób. Łamała ciągle tą jedną zasadę, aby nie piskała, aby nie używała tego tonu, ponieważ moje uszy i głowa krwawiły, ale dzieci są głupie i szybko zapominają zasad. Musiałbym w takim razie wyryć je na jej czole. Złapać w nocy, przytrzymać i ostrym nożem wyżłopać na jej czole te kilka słów.
- Coral, idziesz z nami? – usłyszałem pytanie. Spojrzałem na dziewczynę o której istnieniu zapomniałem. Broniła tego małego goblina przede mną. Czułem rosnącą wściekłość, że ktoś próbował stanąć przede mną i walczyć. To dziecko zasługiwało na karę, ale ona nie pozwoliłaby mi jej tknąć. Ją również musiałbym zniszczyć.
- Nie – trzymając gniew w ryzach, odwróciłem się na pięcie i odszedłem bez słowa wyjaśnienia.
Jeszcze racjonalnie potrafiłem myśleć, to też wiedziałem, że wyjścia, jakie proponował mój umysł, były dzikie i w żadnym stopniu nie przydatne. Gdybym to zrobił, liczyłbym się z kolejnymi konsekwencjami i nie miałem tutaj na myśli prawa. Prawo mnie nie interesowało, powiedziałbym, że nawet nie dotykało. Problemem stanowiła moja już i tak zniszczona przez bestię psychika.
Kto normalny by się denerwował do takiego stopnia na moim miejscu? Nikt, kto nie czułby tego samego co ja. Traciłem swoje terytorium na rzecz innych ludzi, traciłem szacunek i swoją wartość na rzecz opieki nad innymi, traciłem okazje do wypuszczenia swojej bestii na rzecz „istnienia” w tej patologicznej rodzinie. Byłem niczym kanarek, który przeżył młodość na wolności, a teraz go złapano i wsadzono do klatki. Zero miejsca, zero swobody, żadnej wolności. W zamknięciu zatracasz poczucie własnego ja, zapominasz jak działać w społeczeństwie by móc normalnie żyć, aż w końcu… się przyzwyczajasz albo eksplodujesz.
Moje ciało samo wybrało opcję drugą.
Nim opisze co się wydarzyło tej zimnej nocy, chciałbym się w jakiś sposób usprawiedliwić. To, że byłem bestią i zamieniałem się w ratela nigdy nie było dla mnie problemem ani szokiem. Tak naprawdę gdy mając siedem lat wyrosły mi uszy i ogon, ucieszyłem się, że nie byłem zwykłym, szarym człowiekiem, których mało szanowałem. Byłem dumny z bycia bestią, a swoje ataki agresji tłumaczyłem dorastaniem, nie umiejętnością okazywania uczuć oraz głupotą innych ludzi, którzy mnie prowokwali. Mając około dwudziestu lat, kiedy to już wyszedłem dawno z sierocińca i zacząłem żyć na własną rękę oraz dołączyłem do ruchu Oporu, przestałem tak łatwo i szybko wpadać w problemy. Moje spotkania ze zbirami się zmniejszyły, nawet akcje organizacji nie poskutkowały ich wzrostem. Czemu o tym mówię? Wszelkie kłopoty z ludźmi, którym nie spodobał się taki dzieciak jak ja, bo ich okradł, wykiwał, ośmieszył, bądź ktoś chciał się zabawić moim ładnym tyłkiem, kończyły się walką. Rzadko wychodziłem z tego bez szwanku, ale zawsze wychodziłem z tego zwycięsko. Bestia jaka we mnie siedziała pozwalała mi na ruchy szybsze, sprawniejsze i bardziej niebezpieczniejsze niż zwykły dzieciak może zadać, a bagatelizowanie mnie jako godnego przeciwnika dodawały mi tylko szczęścia, a nawet pewności siebie. W ten sposób nie tylko ratowałem swoje cztery litery, ale pozwalałem bestii wychodzić i dawać upust wszelkim zgromadzonym emocjom, nie ważne czy pozytywnych, czy negatywnych. Okazuje się, że nawet ogromna radość była dla mnie zagrożeniem, bo bestia się budziła od każdej większej emocji.
Problemy zaczęły się więc od „spokojniejszego” życia. Organizacja nie pozwalała mi mordować, ja nie wpadałem już na żadnych popapranych ludzi, a moja bestia musiała siedzieć. Nigdy nie zabijałem przez zachcianki, nie widziałem powodu ani sensu w mordowaniu zwykłych ludzi czy nieludzi, więc nie miałem kiedy wypuszczać bestii, co okazało się dla mnie bardzo niezdrowe. Emocje były problemem, nie ważne jakie, gromadziły się, sprawiały, że się dusiłem, przez co każda z nich przemieniała się w złość i nienawiść. W wieku około dwudziestu jeden lat byłem tak przepełniony nienawiścią, że wybuchłem.
Wtedy zrobiłem coś, co miałem zamiar zrobić dzisiaj. Musiałem się wyżyć, musiałem pozwolić bestii wyjść na zewnątrz i zaatakować, a jedyną możliwość widziałem w lesie. Nie cierpiałem mordować zwierząt, w rzeczywistości wolałem je niż mój gatunek, ale nie odczuwałem ich emocji, nie musiałem patrzeć na ich smutek czy żal. W tej sprawie mogłem traktować je jak zabawki, które wybuchowe dziecko po prostu niszczy.
Dlatego też te wszystkie zdarzenia, jak nieprzebiegnięcie planu zgodnie z oczekiwaniami, stracenie ludzi swoich i tych, nad którymi sprawowaliśmy opiekę, niańczenie dziecka, brak zaufania do kogokolwiek, szpieg w naszej organizacji, ukryty plan tych, z którymi mieliśmy współpracować, a nawet głośne piski Adi, omdlenie Thylane i poczucie winy sprawiły, że musiałem odreagować. Cała radość, która czasami się pojawiała w tej dziwnej rodzinie, wszystkie nieporozumienia, zawstydzenia czy strach zamieniały się w złość. W jedną wielką bańkę nienawiści.
Do lasu dobiegłem jako ratel, nie chcąc ryzykować, że jakakolwiek istota mnie zdenerwuje. Gdy moje łapy dotknęły trawy, a uszy wyraźne usłyszały naturę, a nie betonowy świat, czułem, jak uwalniam z siebie bestię. Najeżyłem sierść na grzbiecie, napiąłem wszystkie mięśnie, ogon zaczął nerwowo drżeć, uszy sterczały prosto i słuchały, wyszczerzyłem kły, a z mojego pyska poleciała ślina. Gdy zacząłem warczeć, zatraciłem kontrolę nad ciałem i pamiętałem tylko urywki.
Tak naprawdę nie musiałem tego pamiętać, bo za każdym razem dochodziło do tego samego. Bestia szukała ofiar, zazwyczaj szukała tych słabszych, ale jeśli na jej drodze pojawiał się prawdziwy przeciwnik, nie odchodziła. Walczyła, jej celem było nie tylko zabicie, ale rozszarpanie ciała. Wbijała swoje kły i cięła pazurami. Krew tryskała barwiąc okolice oraz obie postacie na czerwono. W końcu całkowicie zapanowała nad moim ciałem i nie widziałem już nawet pojedynczych scen.
Ocknąłem się przed wschodem słońca przy źródle. Byłem cały obolały, więc nim zdecydowałem się podnieść, przeleżałem kilka chwil, skupiając się na pulsującym bólu głowy. Dopiero gdy się podniosłem poczułem rany na swoich ciele, głównie na brzuchu i rękach. Nogi były w lepszym stanie, chociaż najbardziej zakrwawione. Dotknąłem pleców, które zamiast ran miały siniaki. Spojrzałem na swoje odbicie w lustrze. Potargane włosy, wory pod oczami i mocne draśnięcie na policzku przy wardze. Dotknąłem go i poczułem dreszcze. Przypomniałem sobie jak zaatakowałem sowę na gałęzi, a ta drapnęła mnie w twarz szponami. Odgryzłem jej wtedy głowę, a ta wizja sprawiła, że zwymiotowałem żółcią i krwią. Gdy wyplułem resztki tego ohydztwa z ust, schowałem twarz w dłoni i zacząłem płakać.
Zabijałem zwierzęta i chociaż ich sama śmierć nie wywołała we mnie żadnych uczuć (w końcu to tylko zwierzęta) to myśl, w jaki sposób umarły, czyli co im zrobiłem - dusiła mnie od środka.
- Jestem taki słaby – przyznałem sam przed sobą. Wytarłem mokre policzki, rozcierając krew po twarzy do ucha. Musiałem znaleźć jakiś sposób na tę bestię, bo miałem tego dość. Za każdym razem gdy to wszystko się kończyło czułem się bardzo słaby i bezradny. Nie miałem nad tym kontroli i to mnie przerażało. Tak jakbym nie był bestią, tylko trzymał w sobie drugą istotę, chcącą zapanować nad moim ciałem.
Poczucie zatracenia kontroli nad swoim ciałem była najgorsza.
Zgubiłem ubrania. Prawdopodobnie zostały na tyle rozszarpane, że w końcu same spadły. Zostałem nagi w lesie i jedyne co mogłem zrobić, to przemienić się w ratela. Jego futro okryło mojego gołe ciało, ale nie pozwoliło mi wyruszyć do miasta. Dzień nie pozwalał mi również przemknąć ciemnymi zakamarkami betonowego świata do domu. Mogłem albo czekać tutaj cały dzień albo kogoś poprosić o pomoc, a czując ból w okolicach każdej rany wiedziałem, że nie mogę tutaj zostać. Po za tym kiedy spojrzałem w jakieś miejsce, dostawałem wizji z ostatniej nocy. Obrazy te nie były najmilsze i sprawiały tylko, że chciałem płakać.
Naprawdę osłabłem.
Musiałem znaleźć jakiegoś człowieka i udało mi się to zrobić, gdy dotarłem do głównej drogi dla spacerowiczów. Odwiedzającym tę część lasu, który był parkiem, była jakaś młoda kobieta. Upewniając się, że o tej porze nikogo więcej nie ma w pobliżu, zakradłem się za jej plecy i przyłożyłem ostry szpon do jej pleców. Znieruchomiała, gdy kazałem jej się nie obracać.
- Dawaj telefon – rozkazałem, a kobieta drżącymi dłońmi wykonała rozkaz. – Daj mi pięć minut, jak będziesz wracała, znajdziesz telefon na ziemi. Jak się odwrócisz, poharatam ci buzię – po tych słowach odsunąłem od niej dłoń i odszedłem, upewniając się, że nie odwróciła głowy.
Stanąłem kilka metrów dalej i wybrałem numer Thylane, który zapamiętałem już dawno temu na pamięć.
- Zrób mi przysługę. Idź do mojego domu, weź kluczę spod wycieraczki, zabierz kilka ubrań i przywieź mi je do parku przy Słonecznej. Zostaw je gdzieś i tyle, tylko dzieciaka nie bierz – bez zbędnych wyjaśnień podałem jej swój adres, po czym się rozłączyłem, usunąłem kontakt z historii telefonu i odrzuciłem przedmiot na drogę.